wbiegły na dziedziniec bezdrożny, zarośnięty wiednącemi chwastami i jeszcze pachnący od ich ostatniego oddechu. Znowu wózek zatrzymał się obok czterech starych lip, tak starych, że się je kochało od pierwszego spojrzenia. Za temi lipami stał dworek pradawny, z dachem czarnym, mocno powyginanym i schodzącym na ściany modrzewiowe niemal do samej ziemi. Dokoła stały zabudowania folwarczne nowe, z murowanymi słupami, porządne i solidne. Hipolit zeskoczył z konia, ksiądz Anastazy wylazł z bryczki i obadwaj skierowali się ku dworkowi. Na ich spotkanie wyszedł jegomość opalony na kolor razowego chleba, wąsaty, przysadkowaty, typowy pan »okumon«. Cezary zapytał panny Karoliny, czy także wysiądzie i wejdzie do tego domu.
— Nie, — odpowiedziała niezdecydowanie. — Tu jest ładny staw. Pójdę nad staw.
— Czy ja mogę pójść z panią?
— Jeżeli pan sobie życzy...
Minęli płoty, plecione z jodłowych gałęzi, które opasywały ogrody dokoła dworu i z górki zeszli nad staw. Stał cichy, rozległy, czysty, pod niebem jesiennem, uroczy w swych sitowiach, tatarakach i pałkach. Daleko, na drugim końcu wodnego rozlewiska wpływała doń rzeka, szeroka w swem ujściu. Tuż zaraz były parzyste pogródki z szerokich balów, prowadzące poziom wodny na podsięwodne młyńskie kolo. Mostek z okrąglaków nad temi pogródkami ułatwiał przejście z drogi wjazdowej na groblę, zarosłą wysoką trawą. Skoro panna Karolina i Cezary minęli ten mostek, uderzył ich ponownie zapach zwiędłej olszyny i za-
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.
188