życia, tam w głębi. Gdy chmury pożeglowały nad pola, znowu jesienny kolor nieba spływał na czystą powierzchnię. Młyn czarny turkotał i w jego pobliżu nie można było rozmawiać. Panna i Cezary poszli wzdłuż grobli, prowadząc w głębinie wodnej odbicia swoje, doskonałe i wierne aż do śmieszności.
— Był taki staw u nas, na Ukrainie... — rzekła panna Karolina,
— Doprawdy? Bo znowu ja widzę w tym stawie ulubione miejsce mojej matki. Takie musiało być to jej miejsce ulubione.
— Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy.
— Ja nie mam.
— Panu się podoba tutaj, w Polsce?
— Dosyć, choć tutaj niema nigdzie nic »godnego widzenia«.
— Niema, rzeczywiście, niema. Tu, wie pan, niema rozmachu, przestworu.
— Źle tu pani?
— Nie powinno mi być źle. Jest mi raczej dobrze. Ale byłam jedynaczką w bogatym domu, przeznaczoną i wychowaną do zbytków, a teraz muszę obsługiwać cudzy zbytek.
— Przecież nie cudzy.
— Tak, — nie cudzy.
— Pani ma bliższą rodzinę?
— Tych oto tutaj, krewnych mego ojca.
— Ale najbliższa rodzina?
— Najbliższa zginęła od bolszewików.
— Jakto? Wszyscy?
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.
190