Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

się i padał znowu, ażeby jeszcze dwa, trzy razy wydać chrapnięcie zaiste nie tylko nie chrześcijańskie, nie świeckie, ale zgoła jakoweś belzebubie. Skoro jednak szturm kamienny nie ustawał, a złośliwa dziewica miotała w zamczyste drzwi coraz nowe pociski, budzili się wszyscy trzej i z roskoszą oglądali nad sobą białe sufity, które ani myślały walić się na ich rozespane głowy. Kędyś w pobliżu szpary okiennej bzyka smutno ostatnia, złośliwa, jesienna mucha, którą ciepło wewnętrzne utrzymało przy życiu. Żołnierze nabierali przekonania, że to nie jest rów strzelecki, nie wojna, lecz pokój i to pokój upragniony, dobrotliwy, z wysokim, bielonym sufitem... Ejże, — zaraz będzie śniadanie! A jaka też to pogoda? Czy pada? Czemże by to wypaść po śniadaniu: konno, czy dwukołówką?... Ksiądz Anastazy bił się w piersi i w języku łacińskim wypraszał dla siebie przebaczenie za tak fatalne, haniebne zaniedbanie się w służbie bożej. Mył się jedną ręką, czesał drugą, w lot nakładał na opak swe długopołe efekty, byleby jaknajprędzej wymknąć się z domu i rwać naprzełaj polami ku nawłockiemu kościołowi, nie czekając nawet na staruszka kościelnego.
Cezary Baryka między jednem a drugiem jedzeniem dawał nieraz upust swej manii tak zwanego poznawania życia w jego prawdzie i istocie. Wymykał się do stodół i uczestniczył w wielkiej akcyi omłotu zboża przy młocarniach kieratowych, — siedział w śpichlerzu, albo w stajniach i oborach, — przy zasypywaniu kopców kartoflanych, tudzież przy szatkowaniu kapusty. Wielkie stodoły były w tym czasie na prze-

201