Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— Złego? A czy to było złe?
— Bardzo pana proszę... Z głębi serca... Niech mię pan nie gubi!
— Ach, z tem »gubi«! Gubi...
Jednakże opamiętał się i wypuścił ją ze swych ramion.
— Niech pani idzie, skąpcze obrzydliwy... Ale przedtem... Jeszcze raz... O, tutaj, przy samych drzwiach...
Karusia nie mogła się oprzeć. Żeby ją tylko puścił... Jej uśmiech stał się bezradnie radosny, a usta same drogę do ust znalazły. Minęła długa chwila tego pożegnania na półgodzinne rozstanie. Wreszcie wyrwała się, skinęła głową i cichutko odemknęła drzwi. Wyszła. Cezary słyszał, jak otwarła wejściowe i wypadła do ogrodu. Czuł w całem ciele szczęście, jakby pocałunek, oddany ustom przez usta, krążył teraz we wszystkich jego żyłach i żarzył się w szpiku kości.
Wyjrzał przez okno. Nie było nikogo. To też pomyślał:
— Och, sekutnica! Nikogo tu niema. Można było całować się jeszcze choćby i pół godziny. Teraz nieprędko taka sposobność się zdarzy.
Tymczasem mylił się grubo. Był ktoś, co pilnie śledził tę schadzkę przygodną i widział dobrze pocałunki. Była to młodociana muzyczka, panna Wanda Okszyńska. Gdy Karolina wyszła z mieszkania jej wujostwa, pianistka chyłkiem wysunęła się za nią na schody, bynajmniej nie w celu szpiegowania, lecz dla ulżenia swemu sercu. Aczkolwiek »panna« Wandzia nie posiadała jeszcze na swą niepodzielną własność tabliczki mnożenia, zwłaszcza na wyrywki, — to jednak

207