przez jestestwo. Kiedyś tam, kiedyś powlokła się na górę, jakby każda jej stopa sto cetnarów ważyła. Zasiadła nad książką. Teraz dorozumiała się, dlaczego to Cezary nigdy na nią nie patrzy, nigdy z nią nie rozmawia, jak z innemi osobami, a jeśli spojrzy przypadkiem, to się zaraz złośliwie uśmiecha. Panna Wanda po raz pierwszy zobaczyła całujących się ludzi, lecz zrozumiała dziwnie dokładnie, co to znaczy. Trzebaż nieszczęścia, że zobaczyła to na przykładzie tak źle wybranym! Ten widok cisnął w nią jakby oszczepem dyabła i utkwił w piersiach, jak grot o trzech węgłach, którego już z piersi nic wydrzeć nie zdoła. Zaciskała oczy, zamierała, konała od tego widoku. Pakowała sobie całą chustkę w usta, żeby nie skomleć i nie szczekać, gdy się to widowisko wciąż i wciąż przed jej oczyma roztwierało.
Termin pikniku nadciągał z chyżością, a nie wszystko jeszcze było gotowe. Raz wraz wpadał do Nawłoci posłaniec od pani Laury Kościenieckiej z rozkazami: jechać tam, przywieść to, albo gnać konno na złamanie karku do miasta po pewne nieodzowne sprawunki. Gnał jużto Hipolit, już Cezary, a nieraz obadwaj jednocześnie.
Pewnego jesiennego popołudnia Baryka odwiózł był pudła cukierków do Odolan, na polecenie pani Kościenieckiej, i nie mógł powrócić do Nawłoci z racyi ulewnego deszczu. Konie, które go odstawiły z »towarem« do pałacu w Odolanach, odeszły w piknikowym również interesie do sąsiedniego dworu. Cezary