Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem w szerokim i wspaniałym westibulu, o marmurowej posadzce i lustrzanych ścianach dał się słyszeć głos pani Laury Kościenieckiej. Po chwili drzwi się otwarły i ona sama ukazała się w całej swej przepiękności.
— Pan jeszcze tutaj?! — krzyknęła ze zdumieniem. — Myślałam, że pan już dawno wrócił do Nawłoci...
— Nie, na utrapienie pani. Konie, które mię tu przywiozły, odjechały, do Suchołustka. Miały po mnie wrócić. Nie wracają.
— Skandal! Czemuż pan nie zażądał koni stąd, z Odolan? Wojskowy i nie umie rekwirować...
— Nie chciałem czynić właśnie skandalu. Nie przepadam za metodami wojowania i rekwizycyi. Liczyłem na to, że konie z Suchołustka lada chwila mogą nadejść. Wolałem cierpliwie poczekać. I oto, jak pani widzi, los mię za me cnoty szczodrze nagrodził.
— Nie spostrzegam, żeby pana los czem wynagrodził. Ale cóż pan tutaj robił z temi swemi cnotami? Sam jeden w tym ogromnym szpitalu?
— Nudziłem się. Słuchałem, jak deszcz pada.
— Biedny więzień! No, niema co! Odwiozę pana do Nawłoci.
— Będę bardzo wdzięczny, a jak szczęśliwy, tego nawet nie próbuję wyrazić.
— Chwileczkę... Trochę odpocznę. Dobrze?
— Ach, pani... Pani Lauro...
Śliczna pani Kościeniecka zrzuciła z ramion płaszcz, poprawiła włosy przed lustrem i usiadła w fotelu. Gdy zaś Cezary w locie chwytał płaszcz z jej

213