zanim tamci przyszli, wymknął się ze swego pokoju, minął park i przez jego aleję, wychodzącą w stronę Leńca, wyszedł na polną drogę. Do majątku pani Kościenieckiej było ze cztery wiorsty gościńcem i szosą, lecz na prostaki, drogą polną było daleko bliżej. Cezary miał przed oczyma dalekie światła w tym dworze, stojącym na wzgórzu. Noc była ciemna, chłodna, prawdziwie jesienna, ziejąca już wichrem zimowym. Lecz wędrowcowi było gorąco. Szedł szybko, cicho, bezszelestnie. Przyczajał się i upodabniał do tej nocy, jak lis, albo wilk, czatujący na zdobycz. Brzegiem lasu, którego jeden róg dosięgał tej bocznej drogi, dotarł do łąk, otaczających staw i sadzawki w dole popod Leńcem. Nie śmiał kroczyć drogą wjazdową, więc musiał zdecydować się na okrążenie stawu i marsz po grobli, którą za dnia widział był jedynie zdaleka. Myśl, że może być w tych miejscach pochwycony przez jakichś stróżów, polowych, czy młynarzy, przewinęła się przez jego głowę, lecz nie wstrzymała go ani na chwilę. Woda stawu i sadzawek, rozciągnionych jedna za drugą coraz dalej w ciemną głąb nocy, słabo w grubym mroku polśniewała. Baryka nie opuścił drożyny, którą kroczył, — i trafił dzięki jej przewodnictwu na groblę. Szybko ją przebiegł, minął upust, gdzie uchodząca woda zcicha, a dziwnie przejmująco w tem obcem miejscu i głębokim mroku szemrała. Za upustem i poza groblą teren podnosił się ku górze. Drożyna piaszczysta dotarła pod parkan ogrodowy, obrośnięty kolczastemi krzakami.
— Teraz, — z kolei, — psy... — pomyślał awanturnik.
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.
218