Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz ta nieznośna myśl nie powstrzymała go również. Znalazł w parkanie z zaostrzonych desek jakieś miejsce nieco »łaskawsze«, czyli poprostu bardziej nadgniłe, — zaczepił się ręką o górną część listwy i lwim susem przesadził ów parkan. Wpadł w krzaki kolczastych malin, czy agrestów i ze szkodą swego odzienia wyplątał się z nich na ścieżkę szeroką i ubitą. Myśl jego pracowała nad tem, czy stopy nie zostawiają zbyt wyraźnych śladów. To też szedł ścieżką, podnoszącą się w górę na paluszkach. Było mu gorąco, — wyraźnie i poprostu mówiąc, — ze strachu. Z niemałą ulgą trafił kolanami na ławkę ogrodową. Usiadł i nasłuchiwał. Psów nie było słychać w pobliżu. Przez dziwny, niemal obłąkany lot myśli, a raczej na skutek pędzącego korowodu impulsów czucia, ulegał złudzeniu, iż jest w Baku podczas tureckiego oblężenia. Coś mu zagraża. Coś czai się w tym mroku niemym, stężałym, skamieniałym. Coś czyha. Poprzez gałęzie już ogołocone z liści widać było oświetlone okna w pałacyku pani Kościenieckiej. Cezary odtworzył w sobie wspomnienie czarującego, pełnego dyabelskiej rozkoszy z nią obcowania i porwał się z ławki. Pędem prawie dobiegł do tego rogu willi, który mu był w tajnej rozmowie wskazany. Trafił tam na kilka schodków betonowych, prowadzących do drzwi. Wiedział, że drzwi nie będą zamknięte. Uchylił je w istocie, nacisnąwszy klamkę, leciutko, jak tylko można najciszej. Ustąpiły powoli i cicho. Te drzwi, otwarte na ogród i pola, były pierwszym sprzymierzeńcem. Ach, z jakąż to roskoszną dumą wszedł do ciemnej sieni! Wyciągnąwszy we dwie strony ręce,

219