Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

Trafnym instynktem, nieomylnem jasnowidzeniem miłosnego nieszczęścia dorozumiała się, że to on rozmawia tutaj z Laurą. — Nasłuchiwała. — Ucichło. — Wiatr huczał. Pewnie jej białą suknię spostrzegli... Wtem tuż koło niej przesunęło się szybko coś złowieszczego, przeraźliwego. Zagadka jej nieszczęścia zgęstniała, zbita w upiór nocny przewinęła się tuż koło niej. Otarła się o jej suknie. Karolina wbiła wzrok w ciemność i zobaczyła, zaiste, źrenicami sowy, posłyszała uszyma kota, a odczuła własnemi nozdrzami zapach perfum Laury. To oni przeszli obok niej. Oni oboje Czarni, pachnący, w milczeniu. Mara przeklęta! Przeminęli, jakoby jeden upiór we dwu osobach. Znikli w mroku niedosięgłym dla siły widzenia, — niedostępnym dla słuchu. Nie mogło już pochwycić ich obecności powonienie. Karolina sama została. Objęła rękami zimny pień drzewa, które napotkała na swej drodze, i w jego martwe piersi wylewała długo przeklęte łzy odtrącenia. Wiatr nad nią huczał.
Kiedy Karolina Szarłatowiczówna, do szpiku kości przemarznięta, wróciła z parku do sal oświetlonych, już skończyła się muzyka Wandy Okszyńskiej. Wyklaskano ją od fortepianu, żeby przypadkiem znowu nie zamierzała beethowenować. Orkiestra zagrała. Tańczono. Cała wielka sala pełna teraz była par posuwających się tam i z powrotem do taktu shimmy. Później tańczono »barbarzyńskie« tańce: mazurka, oberka, krakowiaka. Pewien młody szlachcic cudów dokazywał w wichrowatym oberku, ku powszechnemu aplauzowi, — ale bez naśladowców. Już młodzi i starsi tancerze wypili byli coś niecoś. Gwar się wzmagał, śmiech wszędzie brzmiał.

241