Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież to ja go namówiłem... I ty także!... — perswadował wikary.
— Do dyabła! Klecho, do dyabła! Wiem, co mówię. On nami gardzi. Wiem i już! Nie chce z nami pić, bo my jesteśmy burżuje, a on wielki bolszewik. Nie przeszkadzaj mi, smarkaczu! Czarny jezuito, pomidorze! Wiem, co mówię. Czaruś, bracie! Pamiętasz?
— Pamiętam, Hip! Niema o czem...
— Między Łysowem a Patkowem, w lesie Rogaczu. Tu łączka, tam dwór, tu droga. Ja leżę w rowie i nie widzę ani łączki, ani lasu, ani dworu, bo mię ta ryfa moskiewska sztykiem w bandzioch. A dopiero czuję: ktoś się podsadza podemnie. Na barana mię i w dyrdy przez tę łączkę w dole, przez mostek do Patkowa! Bracie! Pij ze mną, bracie rodzony! Rodzony bracie, Czaruś Baryka!
— Dobrze, wypijemy!
— Ty, klecho, czarny jezuito — precz! Jeszcześ tu! Pomidor — won! Pijemy! Czyś ty wąchał proch, pomidorowy jezuito? Siedziałeś w mysiej dziurze u Pana Boga za piecem, a zęby ci szczękały ze strachu kłap-kłap-kłap... Ja cię znam! Teraz się dopiero wylakierowałeś... To nie sztuka, bratku!
— Oto są skutki wychowania w moskiewskiem gimnazjum... — mruczał do otaczających ksiądz Anastazy.
— Będziesz tu jeszcze ze swym Chyrowem wyjeżdżał! O, to już nad moje siły!
— Cicho, Hip! Jakże można tak na brata nastawać...
— Co to za brat! To klecha. W Chyrowie się po łacinie spowiadał. Piję z tobą, a ten precz!

246