czyły się ciotki, pani Wielosławska, służące, Maciejunio, Wojciunio, dwórki, żona ekonoma, baby fornali. Wszystko to bełkotało, biegało, coś przynosiło i wynosiło, radziło i płakało. Najtrzeźwiejszy był Maciejunio, który wciąż coś dźwigał i wszystkich uspokajał.
Cezary jego pociągnął za ramię i spytał szeptem:
— Co się stało?
— Panienka zaniemogła.
— Co jej jest?
— Straszne boleści.
— Żołądkowe?
— Nie. To coś złego.
Nachylił się do ucha Baryki i stanowczo wyszeptał:
— To mi wygląda na otrucie.
— Sama miałaby się otruć?
— Tego nie wiem. Przyszła z ogrodu z krzykiem. I oto tak się wije już z godzinę czasu.
— Otrucie nie mogłoby trwać godzinę czasu.
— Nie wiem.
Jakby na zawołanie wysunął się z pokoju lekarz. Rozejrzał się niecierpliwie po zebranych i niechętnie mruknął:
— Zapóźno. Kto tu z państwa jest pan Baryka?
— A co? — zapytał Cezary.
— Proszę wejść. Chora wzywa.
Cezary wszedł do pokoiku, gdzie nigdy jeszcze nie był. Uderzył go potworny wygląd twarzy Karoliny. Była cała szara, twarz miała jakby z ceraty z czarnemi dołami pod oczyma. Wszystka bez przerwy drgała. Jęknęła:
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.
258