Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

To na nic! Trzeba uciekać. Uciekać w świat! W szeroki świat!
I oto Cezary poczuł, leżąc na wznak na wygrabku siana, kryjącym szczerą, zmarzniętą ziemię, iż jest znowu sam, jak Szablon:Korekya w Baku. Poczuł, że niema poza nim nic a nic, a przed nim niewiadome martwe pole, przez które wiatr ciągnie z końca świata w koniec świata. A do tutejszej jego samotni nie przyjdzie już, niestety, ojciec, gnany przez miłość, tajemniczą siłę, z końca świata na drugi koniec świata. Bo go już niema. Śpi, jak kamień. Leży, jak skiba gliny, zmarzniętej i wmarzniętej w głuche pole. Oto tu znalazła się na drodze przyjaźń, gościnność, przychylność. Wszystko wdeptane zostało w ziemię szalonemi nogami. I jest znowu sam jeden, jak w Baku, odrębny od wszystkich w szczerem polu — człowiek.
Przelotny wiatr stał się dlań dobry i czuły: śpiewał mu gorzką pieśń swoją o wiecznej śmierci i wiecznym powrocie do życia. Na skrzydła swoje brał jego czucia zranione i niósł je dokądś, jak nosi nasiona rodzajne, kołysał go do snu, jak ostatni przyjaciel. Lecz sen nie spływał na powieki od jego pieśni monotonnej. Zimno obejmowało uściskiem ręce i nogi, wdzierało się pod ubranie i dreszczem biegło po krzyżu. Cezary zerwał się z miejsca i pognał w pola. Oczy, przyzwyczaiwszy się do ciemności, spostrzegały zagony, brózdy, przydęte byliny na miedzach i drzewa w dali.
W pewnej chwili od strony Leńca dał się słyszeć turkot. Widać było światło latarni, poruszające się równomiernie: to Barwicki odjechał z Leńca. Ha! Cóż? Możnaby teraz pójść do Laury... Już go tam

276