Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

marmurowych, które deszcz porył w brózdy, jak ryje glinę na polu. Cezary zbliżył się do tego rodzinnego grobu. Wszakże to tutaj odkopano z boku ziemię, otwarto ceglaną ściankę i wsunięto w czarną czeluść zgnilizny Karusię uśmiechniętą i wesołą, która miała usta słodsze ponad czereśnie i maliny.
Cezary mijał uliczkę, prowadzącą wpoprzek cmentarza, do bramy z oberwanemi wrótniami. Było mu wszystko jedno, iść tu, czy tam. Pamiętał, że przy grobowcu rodzinnym była ławeczka drewniana, na której pani Wielosławska siadała, gdy szła pomodlić się przy zwłokach męża. Na tej ławeczce ktoś siedział. Cezary zawahał się. Tamten podniósł zwieszoną głowę. Był to ksiądz Anastazy. W rewerendzie i kaszkiecie niebieskawym, jakie noszą wiejscy chłopcy w tamtych stronach, upodabniał się do koloru kamieni i marmurów, głazów i żelaz na pomnikach.
— Dzień dobry, Cezary! — rzekł nieswoim głosem. — Skąd idziesz i dokąd tak rano?
— Chciałem odwiedzić Karolinę.
— Ja także. Idąc na mszę świętą, co dzień rano ją odwiedzam. No, ja ci nie przeszkadzam. Módl się.
— Ksiądz jesteś od modlitw.
— Ja — tak. Ale ja, to już jakby z urzędu, z zawodu. A ty w tym wypadku powinieneś specyalnie.
— Sam wiem, czy mam się modlić, czy nie.
— Oprócz ciebie, mój bracie, ja jeszcze drugi i ostatni wiem, żeś powinien.
— O ile mi wiadomo, ksiądz jest obowiązany do chowania tajemnicy spowiedzi.
— Niewątpliwie. Ale tutaj nas nikt żywy nie

279