Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

ten, pokaszlując i gładząc obwisłe wąsiska, przyglądał się swemu gościowi. Wreszcie zaprosił do wnętrza dworku niezbyt gościnnym gestem:
— Proszę pana do środka...
Środek był tuż, jakgdyby na wierzchu. Dzieliły go od świata, deszczu, wiatru i zbyt wielkiego mrozu ściany modrzewiowe, bielone, a powyginane ze starości tak dalece, że każda z tych ścian miała linię nie pionową, lecz falistą. Z małego ganeczku wchodziło się do sieni, wyłożonej płaskiemi kamieniami, a z sieni niskie, odwieczne drzwi okute, prowadziły do izby szerokiej, o kilku oknach. Podłoga w tej stancyi również była jakaś falista, leżąc wprost na ziemi. Spomiędzy szpar między staremi balami podłogi wydostawała się glina czasu jesiennych szarug i zimowych odwilży, a wielkie letnie ulewy przepływały w poprzek tychże balów, gdyż, niestety! spróchniałe i zbutwiałe przyciesie nie mogły ich już po staremu odeprzeć i powstrzymać. W dużym »pokoju« stały dawne meble z mocno obdartem »pokryciem«. Na ścianach wisiały »lanszafty« tak zakurzone i zczerniałe, że, poprawdzie, niewiadomo było, po co one wiszą już na swych zardzewiałych gwoździach lat tyle, skoro żadnego lanszaftu i nic nikomu nie pokazują. Duży, czarny stół na próchniejących nogach stanowił jakgdyby centralny punkt tego domu. Stała tam już kawa w imbryku, śmietanka w dzbanku pobielanym, leżał chleb, symetrycznie otoczony przez maselniczkę, cukierniczkę, stanowiącą piękny zabytek czasów dawno minionych, przez stare noże, zgładzone od ostrzenia i krajania, oraz przez widelce z powyłamywanemi zębami. Stary, równie an-

286