tyczny, jak wszystko w jego domu, pan Gruboszewski wziął z rąk Cezarego walizkę i zaniósł ją do następnego pokoiku, małego, o jednem oknie. Tam ustawił ostrożnie walizkę przy łożu z jesionowego drzewa, zasłanem doskonałemi poduszkami i niebieską, jedwabną kołdrą.
— Mamy tylko dwa pokoje, proszę jaśnie pana — sumitował się pan Gruboszewski, — więc tutaj jaśnie pan raczy rozgościć się, według swego życzenia. Ja ze współmałżonką będę w tamtym, pierwszym pokoju.
— Proszę pana! Nie jestem wcale »jaśnie pan« lecz najzwyklejszy Baryka. Przykro mi, że narobiłem państwu takiego zamętu.
— Th... Gdzież tam! — mówił nieszczerze Gruboszewski. — Gość w dom, Bóg w dom, — dodał już najzupełniej kłamliwie, a nawet oszukańczo.
— Państwo już dawno tutaj mieszkają, na Chłodku? — pytał Cezary, żeby tylko coś powiedzieć.
— Trzydzieści pięć lat, proszę łaski pana. Idzie na trzydziesty szósty, odkąd my na ten Chłodek nastali. Człowiek się na dobre zestarzał w temsamem miejscu. Mchem człowiek obrósł, jako kamień w tutejszem polu.
— Tak. To kawał czasu.
— Nic się w tym domu nie zmieniło przez te długie lata. Tesame ściany, tesame belki, tensam dach, tesame graty. Domisko to stare, jak świat. Na belce w tamtej stancyi stoi napis: »Anno Domini 1782«. Jest tu na ganku cztery słupy. Jeden jest niepewny. Tknąć go palcem, wylatuje. Już tak wylatuje dwadzieścia cztery
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.
287