Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/308

Ta strona została uwierzytelniona.

ciotki, Michał Skalnicki i Maciejunio, (ksiądz Anastazy odjechał już był do swej parafii, gdzie pełnił obowiązki wikarego), — słowem wszyscy żegnali go ze smutkiem, w którym jednak nie było za tem gościem żałoby. Patrzyli na niego spod oka i żegnali go gorzkiem pozdrowieniem.
— Bądź zdrów, gościu, — mówiły ich spojrzenia. — Dach nasz był twoim dachem, drzwi nasze stały przed tobą otworem, ale ty dziwnym byłeś gościem. Bóg z tobą!
Trzeba było pożegnać jeszcze państwa Turzyckich, którzy niejednę wyświadczyli usługę. Cezary radby był umknąć tej wizyty, ale nie było sposobu wykręcić się sianem.
Wspaniałe hamany cugowe, — czarna para, — zaprzężone do maluteńkich saneczek z delią niedźwiedzią na nogi, biła kopytami przed »Aryanką« i rozmiatała śnieg, rwąc się do skoku. To też wizyta nie mogła być długa. Cezary chwilę zabawił. Ucałował rączki pani Turzyckiej, coś tam naopowiadał przyjemnego i cmoknął w wąsiska pana. Zbiegł ze schodów. Ale gdy już miał wyjść z wielkiej sieni, zdało mu się jeszcze rzucić okiem na schody. Wtulona we wnękę głęboką, nachylona nad poręczą czaiła się tam Wanda Okszyńska. Była blada, blado-zielona, jak mur bielony, obok którego tkwiła. Była wychudła i jakaś zestarzała. Oczy jej, podkute czarnemi obwódkami, wlepione były w tego pana Czarusia, który tak ciężko na jej życiu zaważył. Spostrzegłszy, że patrzy w jej stronę, skinęła ku niemu dwukrotnie głową. A gdy, ukłoniwszy się zdaleka, wybiegł ze swoją walizką w ręku, zawisła nad tą poręczą.

297