Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/309

Ta strona została uwierzytelniona.

Przymknęła oczy i wtuliła się w zimną wnękę. Głowę jej nieszczęśliwą jedynie mroźny mur podparł i chłodem litościwym otrzeźwił.
Jędrek ledwo-ledwo mógł utrzymać lejce karych. Pognały, jak burza środkiem alei. Przy końcu tej alei Jędrek odwrócił się do swego pana z pytaniem:
— Naprost, czy na Leniec?
— Jedź, jak chcesz. Zdążymy na pociąg.
— Bardzo kopno na prostaki. Opłotki pozadymane. Konie trudno utrzymać. Wpakujemy się między opłotki. Będą skakały...
— No więc na Leniec. Ruszaj! Bata nie waż się! Lejcami lekko...
Konie poniosły sanki szeroką drogą. Cezary podniósł oczy na tę okolicę, siedlisko takich uniesień, takiej radości, a teraz zwierciadło takiej żałości. Cóż to się stało z tą ziemią! Folwarki okoliczne na tle białego śniegu, zawleczone były niebieskawą mgłą i miały w swych kształtach zimowy wyraz tamecznego życia: smutek, obcość, troskę. Jakże były inne, jak obce duszy, jak ponure te kielichy niedawnego wesela! Oto grusze polne, które mijał w szczęściu. Oto las. Oto te zarośla przydrożne, które umiały śpiewać swoją własną pieśń miłosną do wtóru zawistnej pieśni duszy. — Leniec! — Cezary przypatrywał się pałacykowi spod zwisłych powiek. Wchłaniał oczyma poraz ostatni kształt dużego okna na górze, barwę ogrodu. Okno na górze było zasłonięte firankami. To znak, że pani niema.
Nie dał rady: grube, samotne łzy, z całej siły trzymane pod powiekami, spłynęły po jego policzkach.

298