Powróciwszy do Warszawy, Cezary Baryka zapisał się znowu na swą medycynę i zamieszkał, a raczej »wmieszkał się« do pokoju jednego z kolegów, niejakiego Buławnika. Ten Buławnik był progenitury szynkarskiej, czy małomiasteczkowo-paskarskiej, wskutek czego zawsze »śmierdział pieniędzmi«. Mieszkał zaś w dzielnicy oddalonej, już zgoła żydowskiej, przy ulicy Miłej, w domu ponurym, obdartym z tynku, o schodach tak brudnych, ścianach wejścia zakopconych czadem lamp gazowych tak dalece, że, zaiste, trzeba było anielskiej dobrotliwości serca, ażeby patrzeć na te ściany i schody bez zgrzytania zębami. Pokój był na trzeciem piętrze odrapanej rudery. Poprzez mieszkanie starych pań, których było dużo, a jakichś smrodliwych i rozkudłanych, wchodziło się do pokoju Buławnika. Odrazu rzucało się w oczy, że w rogu zacieka, tudzież jakoś niewłaściwie pachnie z pod podłogi. Na uczynione w tym przedmiocie zapytanie miejscowemu stróżowi, »ewentualnie« dozorcy, Cezary otrzymał rezolucyę:
— Ano i jakże nie ma zaciekać, jak nad tem miejscem, w rogu jest tylośna dziura? Baranby przez nią przelazł ze świata na strych.