Całe to zbiegowisko sprawiało wrażenie soboru potępieńców, opętanych od djabła, o coś twarzą w twarz zaciekle walczących.
Zadziwiające ponad wszystko są w tej dzielnicy sklepy, a raczej sklepiki, wklinowane w partery domów. Temi komórkami ulice i uliczki są literalnie nabite. Na odrzwiach tych maleńkich zakamarków wiszą blaszane tablice z napisami w języku żydowskim, — a więc towary w tych kramach przeznaczone są tylko dla starozakonnej publiczności. Jakże mizerny, jak niewymyślny i nieobfity jest towar tych magazynów! Kapitał zakładowy każdego z nich nie może przekraczać dwudziestu złotych. Trochę żelaziwa, skór, kilka wiązek, czy miar wiktuałów, nieco nici, sznurowadeł, albo szuwaksu, stanowi źródło dochodu osób, które w tych wąziutkich i niziutkich klatkach z desek próżnują, marznąc i drzemiąc po całych dniach i wieczorach. Pewnego razu Baryka zabrnął na wielkie podwórze, którego obmierzłego wnętrza żadne pióro opisać nie zdoła, którego bezprzykładnego nieładu, brudu, wstrętnej bezmyślności rzeczy naprędce rzuconych nic nie zdoła wysłowić Były to składy żelaza, a raczej starego żelaziwa. I tutaj pełno było sklepików z żelazem wybrakowanem, starem, lichem. Możnaby powiedzieć, że ten cały podworzec przeżarła rdza i sama tylko została, jako ślad rzeczy, które zniweczyła. I Żydzi, którzy tam biegali, krzyczeli, roili się i o coś wodzili za łby, byli rdzawi, zagryzieni na śmierć przez żelazo. W pewnej chwili wtoczył się na ten dziedziniec wóz frachtowy, na którym leżało jakoweś olbrzymie rze-
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/330
Ta strona została uwierzytelniona.
319