manie jest nieuniknionem następstwem, najnaturalniejszym skutkiem takich a takich przyczyn, — że ten oto wrzód, rana, strup przyschnięty, to jest dzieło i wina »zaborców«, za które oni odpowiadają. Baryka widział tylko dziury, łaty, łachmany, wrzody i strupy. Nadto — widział sińce i guzy, zadane przez nową władzę, która usiłowała być mocną, nie słabszą od władzy »zaborców«. Nawet miejsca z pozoru zdrowe, kwitnące, począł podejrzewać o wewnętrzną kiłę. Przeszywał te miejsca swem szydłem podejrzliwości, albo przecinał nieulękłym lancetem. Wszakże widział był wieś szlachecką z jej życiem. Czyż nie należało tej całej Nawłoci z jej Chłodkami posłać do luftu? Czyż nie należało tego Leńca z jego panem Barwickim i panią Barwicką?... Tu przyłączyła się inna sfera uczuwania rzeczywistości. Ręka chwytała nie lancet, lecz jakiś wschodni przyrząd rozprawy...
W tym czasie do wspólnego mieszkania Buławnika i Baryki przychodził często kolega, Antoni Lulek. Był to student prawa na jednym ze starszych kursów uniwersytetu. Lulek był chorowity, słaby, nikły blondyn. Na wojnie bolszewickiej nie był z powodu złego stanu zdrowia. Lulek był nadzwyczajnie oczytany i świetny dyalektyk. Gdyby nie anemia i astma, które mu »głos odbierały« mógłby przegadać dziesięciu najtęższych gadułów. Czasami zresztą »nie gadał«, to znaczy, nie odzywał się zupełnie ani słowem. Z głową, a raczej z brodą, podpartą na chudej i suchej pięści, siedział wówczas i przenikliwemi niebieskiemi oczami patrzał na przeciwnika, — (w studenckich