krokiem. Cezary nie mógł się zoryentować, na jakiej jest ulicy, chociaż było to śródmieście i sklepy przedstawiały się dość okazale. Lulek szybko wszedł do pewnej bramy. Nawet nie oglądał się już tutaj poza siebie. Dreptał chyżo po schodach na trzecie piętro, stanął dopiero przed drzwiami, na których widniała dość niechlujnie utrzymana tablica z napisem:
»Polex. — Polski export manufaktury i ziemiopłodów«.
— »Manufaktury i ziemiopłodów«... — czytał z uszanowaniem Cezary. — Nie napisano dokąd...
Lulek nie mógł odpowiedzieć, gdyż właśnie odstawiał seryę kaszlu. Pomimo tej przeszkody, wyglądał za poręcz i pilnie nadsłuchiwał. Wreszcie, gdy się okazało, że nikt go nie śledzi, nacisnął klamkę i wszedł pierwszy. Za nim Cezary. W korytarzu »Polexa« było tak bardzo dużo dymu, poprostu na składzie, pod sufitem, że istotnie warto było choć część jego dokądkolwiek na zewnątrz wyeksportować. Stali tu różni ludzie prości, w ubraniach robotniczych, a nawet w sukmanach wieśniaczych. Nie brakło i tużurkowych.
Jeden trzymał na ręce paltot starannie złożony, z ładną jedwabną podszewką. Lulek prześliznął się wśród nich wszystkich i wszedł do sporej sali, która była niegdyś pół-burżujskim salonikiem. Tam było dość dużo osób, conajmniej jakie ćwierć setki. Lulek wynalazł gdzieś pod ścianą, między ludźmi krzesło i podał je Baryce z głosem doradczym:
— Siadaj.
Skoro ten usiadł, jakiś jegomość z twarzą chytrą i oczami świdrującemi na wylot nawinął się i wszcze-
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/356
Ta strona została uwierzytelniona.
345