stronę. Czasami popędza życie. Oto tam daje skinienie pośpiechu znędzniałemu żydzinie, który pcha wózek ręczny, pełen jakiegoś srogiego ciężaru. Dyszel walczy z jego bezsilnemi rękami, wbija się w dekę piersi, celuje nawet we wstydliwe części ciała, ażeby je — broń Boże! — uszkodzić. Jakże to wielki ciężar być musi, skoro go popchnąć tak trudno! Kółka wpadają w wyboje drewnianego bruku i siła jednej pary rąk chudych, jednej deki piersiowej i jednego brzuszyny nie może ich stamtąd wydobyć, pchnąć, potoczyć. Dyszel — jest to wróg osobisty, kat, napastnik i oprawca. Czy nie lepiejby było ciągnąć ten wóz na wzór konia, niż go po ludzku popychać? Urocza czapeczka z małym daszkiem, — zamaskowana jarmółka, — niezbyt długi surdut do kolan, — zamaskowany chałat, — nie bardzo ciepły na tak wilgotną porę, zanadto ciepły na pracę tak intensywną. Troszkę zanadto zachlapane spodnie, — brr! — zachlapane żydowskie spodnie! Nieco zanadto przemoczone skarpetki, — brr! — przemoczone żydowskie skarpetki! Wykrzywione napiętki misternych kamaszków ślizgają się z wyboju do wyboju, chude nogi plączą się w portkach przegniłych, oblepionych wszystkiemi kałami ulicy.
Ach, jakże bolesne spojrzenie obracają na pana posterunkowego te żyjące zwłoki człowiecze! Pot leje się strugą po twarzy zielonej. Cera tej twarzy, zaprawdę, nie pasuje do tej wrzącej, wielkomiejskiej ulicy, do ulicy, kipiącej od siły żywota, — lecz pasuje do rozkoszy spoczynku pod gliną żółtawą i pod darnią zieloną. I cóż tak nadzwyczajnie tkliwego? Zapalenie płuc włóknikowe i wyżej wzmiankowane suchoty,
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/374
Ta strona została uwierzytelniona.
363