tysięcy dyabłów, ściągnąć na swoją głowę sto tysięcy oklasków, — poruszyć sto tysięcy czynów takich, że od nich ta stara ziemia, co już jęków wysłuchała tyle, znowuby jękła, jak nigdy. Cóż? Kiedy wewnętrzny głos wieszczy odwodzi, iż ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta droga prowadziłaby w krwawą próżnię...
Trzeba jednak było iść na robotę, do Gajowca. Cezary miał nadzieję, że »starego« nie zastanie o tej porze w domu, więc można będzie spokojnie pracować, można będzie doprowadzić do ładu imaginacyę sflaczałą. Jak na złość, Gajowiec »sterczał« w domu. Ujrzawszy go, Baryka, zamiast pożądanego uspokojenia sflaczałej imaginacyi, poczuł najpiekielniejszą zaciekłość. Ledwie się przywitał, rzekł z dyabelską uciechą:
— Wracam z zebrania komunistów.
— Powinszować znajomości!
— A gdzież mam chodzić?
— Jakto — gdzie masz chodzić? Masz się uczyć medycyny.
— Ja teraz od komunistów pobieram lekcye wiedzy o Polsce.
— Uczył Piotr Marcina.
— Nie! — zawołał Cezary. — Nie! Gdyby nie oni, byłbym ciemny, jak tabaka w rogu. Pan także nie wiesz całej prawdy.
— Od was się jej dowiem!
— Tak! Moja matka umarła nie z biedy i nie z bicia i nie z samych chorób, lecz z tęsknoty za Polską. Mój ojciec... Mój ojciec i moja matka! A wy, wiel-