Nikt nie przesuwał się obok tej fontanny, która stała się formą męczarni, dziwaczną postacią tęsknoty, chimerą przywidzeń. Były chwile, że Cezary postanawiał uciec stąd. Odejść, odejść! To go zniecierpliwienie tak ponosiło, że nie mógł tchu złapać i ustać przez sekundę na miejscu, — to zimna wzgarda napełniała mu piersi, niczem trucizna, ścinająca krew w żyłach. Nadzwyczajnie śmieszne były te przeskoki od końca do końca, od najzimniejszego rozumowania, iż przecie to jest podstęp najoczywistszy, — do roztopienia się w szczęściu czułości, które nic nie widzi i o niczem nie chce wiedzieć. Serce tłukło się w piersiach. W pewnej chwili Cezary zobaczył Laurę, wychodzącą spod kolumnady, od strony Saskiego Placu. Ten widok nie przejął go spodziewaną radością. Oczy tylko nasycały się prawdą, że to jest ona. Wydała mu się być młodszą o jakie pięć, sześć lat. Istna szesnastoletnia panienka. Ubrana była w krótkie futro sobolowe i niedługą suknię. Miała na głowie prześliczny kapelusz z czarnem piórem, na nogach wysokie białe kamasze Była przecie najpiękniejsza z kobiet! Była najwykwintniejsza z kobiet tego miasta! O, jakże była piękna! Jakie nieopisane uczucie płynęło dookoła niej, gdy się posuwała naprzód, rozglądając się wokół fontanny! Cezary patrzył w nią, w obraz nieporównany i nie mógł się z miejsca poruszyć. Przeżywał swe najwyższe szczęście. Wszystko jedno! Ach, wszystko jedno! Życie i śmierć nic nie znaczy. Wszakże to ona, Laura. Zobaczyła go zdaleka. Podniosła do twarzy dwa futrzane obramowania sobolowe rękawów, zakrywając sobie oczy. Stanęła i czekała. Zbliżył się i stanął przed nią.
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/386
Ta strona została uwierzytelniona.
375