dostał szpicrutą straszliwe poprzez oczy cięcie. Wszelkie słowa wypadły mu z gardła. Sam głos zamarł. Ani jednego słowa odpowiedzi. Stanął głupi i niemy. Błagać ją o co? Przepraszać ją za co? Przyobiecywać jej co? Usprawiedliwiać się z czego? Ani jednej myśli, ani jednego powzięcia, ani jednego postanowienia. Wyjęknął cicho:
— Chodźmy stąd...
— Dokąd?
Alboż wiedział, dokąd? Któż to była ta kobieta? Teraz dopiero dowiedział się o niej. Gdyby mógł rzucić się przed nią na kolana, gdyby mógł przycisnąć do ust brzeg jej sukni, gdyby mógł ucałować jej stopy!
Ludzie w tem miejscu rozmaici przechodzili i podnosili oczy na tę damę tak piękną, a tak gorzko płaczącą. Trzeba było koniecznie z tego miejsca odejść. Znowu tedy powiedział:
— Chodźmy stąd!
— A dokądże pójdziemy?
Podniosła na niego oczy. Blady uśmiech, zbłąkany gość przewinął się przez jej usta, wykrojone tak przecudnie.
— Nie, Czaruś, — rzekła, — już z tobą nigdzie nie pójdę.
— Nigdy?
— Nigdy.
— To pocóżeś mię tu wezwała?
— Wezwałam cię tutaj, — jęknęła z najbardziej przepaścistego dna boleści, — żeby na ciebie popatrzeć, na miłość mojego serca jedyną, jedyną! Na szczęście
Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/390
Ta strona została uwierzytelniona.
379