zajmuje kawał niziny nad stojącym i zamulonym stawem. Na brzegu tego bagna stoi rząd ogromnych topól nadwiślańskich. Kiedy te wielkie drzewa sadzono, kiedy potężne dziś pnie były zaledwie małymi kołkami, łąka niniejsza, mówiąc stylem sentymentów, alias patryotycznym — była wolną i niepodległą. Pierwsze pędy topolek, wybiegłszy na powietrze, stały naprzeciw słońca upojone światłością, może wówczas właśnie, gdy po tym placu defilowali w paradzie, ująwszy się pod ręce, wolni szlachcice, mniej wolni drobnomieszczanie oraz żydowinowie i prawie zupełnie niewolni chłopkowie, śpiewając z entuzyazmem:
«Jakże ten król nasz bogaty,
Skarb jego serc miliony!...»
Dziś wydaje się, jak gdyby i topole na stare lata zruszczały... Zimne są, sztywne, poobłamywane i obdarte. Dokoła nich murawa została wykręcona obcasami, stratowana, zdeptana i wbita w ziemię. Gdzieniegdzie stoi źdźbło trawy, uczepione do grudki gleby, takie samotne, biedne, nieszczęsne i oczekujące cierpliwie na chwilę zagłady, jak buntowniczek schwytany, który w cichości i spokoju kapieje powolutku na wygnaniu. Za chwilę jakieś podeszwy, może nawet moje własne, zmiażdżą sierotę.
Na środku placu wznoszą się fantastyczne przyrządy do gimnastyki: drabiny, słupy, huśtawki, mostki, poręcze, baryery i t. p. Wszystko to, brutalnie wymalowane na kolor ciemno-orzechowy dziwnie kwadruje z lichemi domostwami w stylu podlasko-słowiańskim na dalekim planie. Na krańcu płaszczyzny wali się