Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/041

Ta strona została skorygowana.

przyjemność czytać w oryginale Horacego Flaka, nie może, literalnie nie może poświęcać wszystkiej zdobytej mądrości na wyłączne usługi jakiegoś «prezentuj broń!» Początkowo wlewałem w te półobroty, przysiadania, marsze, zwroty i bieganiny z wywieszonym językiem ogromny zapas inteligencyi, teraz uskuteczniam to już zupełnie machinalnym sposobem. Zdarzają się tedy takie kataklizmy, że diad’ka nadweręża sobie umysł wykładem, dajmy na to, systematu «broń do ataku!», a ja wpatrując się uważnie w jego oczy, chytrze i podstępnie rozmyślam o tem, jakie u licha imię nadano na chrzcie świętym obywatelowi jednej i niepodzielnej respubliki francuskiej, niejakiemu Robespierre’owi. Zdarza się również, że słysząc i wykonywując komendę samego feldfebla, najbezczelniej przepowiadam sobie «Eugeniusza Onegina», a nawet prześlicznego «Demona» nieboszczyka Lermontowa. Mniej nudnemi od tête à tête z diad’ką są dla mnie ćwiczenia, wykonywane wspólnie z rotą. Gdy ziemia dudni pod sztywnym, równym, żelaznym krokiem tłumu ludzkiego, czuję jakąś niewytłumaczoną rozkosz zmysłów. Zakomenderowano: — marsz! Idziemy w jednym szeregu od końca placu, jakby z zamiarem zdeptania starego płotu. I zdaje się, że ten niedołęga drży na swych zgniłych kołkach wszystkiemi żerdziami, że za chwilę albo padnie plackiem na ziemię, albo podwinie ogon pod siebie i w starczych podrygach tył poda. Kiedy prawie dotykamy go piersiami, — ani o sekundę wcześniej, ani o sekundę później, — rozlega się komenda. Zmieniamy front... Wydaje się wówczas, że słychać radosne westchnienie starego płotu. Za chwilę powtarza się znowu