Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy obiegłszy salę, usiedliśmy w owym kącie, sztabs-kapitana nie było. Panna Jadwiga zwróciła się do mnie nieśmiało, z tą nieśmiałością biednych panien, co nie tyle ma w sobie skromności, ile obawy i przygnębienia — i zapytała:
— Pan jest Polakiem — nieprawdaż?
— Tak pani.
— Ten bal jest prawie zupełnie rosyjski.
— Nie zdaje mi się. Są i Polacy.
— Ale Mos... ale Rosyan daleko więcej.
— Dlaczegóż pani zmieniła nazwę? — zapytałem ze śmiechem.
Spojrzała wzrokiem wystraszonym, szeroko otwierając powieki, i zbladła. Wówczas zauważyłem, że ma oczy bardzo piękne. Są to duże, czarne oczy, w których siedzi ciągle, nawet w chwilach wesela, jakaś myśl posępna.
— Pan się nie gniewa? — rzekła cicho.
— Ja? Mógłbym się tylko spierać o nazwę. Należałoby tych — nazywać inaczej...
— A jak? — szepnęła, zniżając głowę.
Odpowiedź zamarła mi na wargach, gdyż Izmaiłow zbliżał się do nas, mierząc mnie złemi oczyma. Panna Jadwiga dostrzegła go, nie podnosząc głowy. Nagle usłyszałem jej szept:
— Proszę pana na wszystko — niech pan nie odchodzi stąd i zamówi mnie do kontredansa!
W imię Ojca i Syna... pomyślałem sobie w głębi duszy. Cóż znowu za tragedya? W dźwięku słów, w szybkości wypowiedzenia tej szczególnej prośby tyle było goryczy i jakiejś niedoli, że nie odszedłem,