Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/074

Ta strona została przepisana.

Referent uśmiechnął się ni w pięć ni w dziewięć i zatkał sobie usta dużym kęsem cielęciny.
— Jaki on ma piękny nos! — ciągnąłem. — Bo to i kształt i kolor. Z tego Izmaiłowa to rzeczywiście szczególny człowiek. Niech pan tylko zwróci uwagę, panie radco, na to, że syn sztabs-kapitana nie będzie potrzebował ani się osobiście rozpijać, ani długo czekać na znajomość z apteką. W czwartym miesiącu życia będzie już miał delirium tremens, a wprost z kołyski pojedzie do Św. Łazarza.
— Złośliwy z pana młody człowiek — mówił Zapaskiewicz, przepłukawszy gardło kieliszkiem nędznego wina. — A wie pan, że to jest porządny człowiek, z dobrej familii, sam ze siebie zamożny, no — i pensyę ma wcale niezłą. Właśnie teraz ma zamiar rzucić służbę i starać się o posadę naczelnika straży ziemskiej...
— Chwalmy za to Pana Zastępów, tylko że to nic nie ma wspólnego z jego nosem. Pierwszego rozbioru nosa już nie cofnie, choćby został nawet szefem żandarmów.
— Coś pan sztabs-kapitana nie lubisz, panie Zych. A może pana zaliczono do jego roty — co?
— Niestety, nie.
— Ejże...
— Daję panu słowo, że nie, czego bardzo żałuję. W czasie wojny, naprzykład, gdybyśmy, czego Boże broń, utracili sztandar, możnaby Izmaiłowa zatknąć na kiju i nieść przed wojskiem, jako symbol i wyobrażenie państwa. Wiedziałbym przynajmniej, w jakim kierunku uderzać na nieprzyjaciela.