Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiliśmy pocichu, a mimo to radca rzucał dokoła przerażone spojrzenia, następnie zaś skierował do mnie surową uwagę:
— Zbyt wiele sobie pan pozwalasz! Młody człowiek nie powinien nawet myśleć o takich rzeczach...
— A czyliż tylko starzy ludzie mają przywilej na obrzydzenie do nosa kapitańskiego.
— Nikt się tu Izmaiłowem nie brzydzi! — rzekł cierpko radca i począł w gniewie ruszać szczękami, jakby coś przeżuwał.
Znajomy ostry kaszel zwrócił moją uwagę w chwili, gdy miałem najmocniejsze postanowienie wylewania złości na łysinę chudego referenta. Spojrzałem po gwarnym tłumie i dostrzegłem kaszlącego Wiłkina. Siedział bokiem zwrócony do najbliższego sąsiada, nie patrzał na najbliższą sąsiadkę... Pił wino małymi haustami i pokaszliwał. Gładko na skroniach przyczesane włosy uwydatniały okropną chudość jego twarzy.
— Zna pan doktora Wiłkina? — zapytałem referenta.
— Ktoby jego nie znał! Niezły lekarz, jeśli trafić na chwilę dobrą. U mnie dzieci stado, — chorują. Jak Panu przyjdzie na tego człowieka kanikuła — ani weź; gotów dziecko otruć! Jak trzeźwy — tylko proszek, czy tam pigułkę zapisze — i jak ręką odjął.
— Pan radca ma dużą rodzinę?
— Ośmioro dzieci, panie.
— Dorosłych?
— Gdzie? — Owies. Ot — najstarsza ma dziewiętnaście lat, a najmłodsza pięć.
— Córki, czy synowie?