Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/087

Ta strona została przepisana.

Zapaskiewicz, ogromnie chytrze przymrużając lewe oko. Rzecz była jasna, jak słońce. Naczelnik w dobrym humorze, do rany go przytul, — miejsce archiwisty stoi otworem, a ten zamiast się na oczy pokazać...
— Panie radco! — wiedział on, co robi. Myślał, że go stary pożałuje, że go Kłucki poprze... — wołał pan Pęcak.
— To właśnie znaczy, że ten człowiek za kopiejkę nie ma czuja. To panu właśnie mówię!
Zrozumiałem nareszcie, że tu mowa o psychologii powiatowej. Korzystając z momentu zajęcia się pani domu rozbrojeniem dwu walczących o serdelki młodych Zapaskiewiczów, zrejterowałem do panny Jadwigi. Siedziała przy oleandrze, prawie za plecami referenta. Tego wieczora była daleko ładniejszą niż na balu, — tak mi się przynajmniej wydawało. Nie szpecił jej ów cień zamyślenia czy niecierpliwości, a dobry uśmiech, rozkuty z kajdan przymusu, nie schodził z jej ust. Gdym obok niej usiadł, powitała mnie spojrzeniem tak szczerem i życzliwem, że na śmierć zapomniałem o rodzicielce, która czytała powieść Korzeniowskiego i o papie, znającym się dokładnie na czuju. Co chwila ciemne rumieńce wypełzały na jej policzki. Oczy, ilekroć je zwracała na mnie, miały wyraz nieodgadniony, przedziwny... Mówiliśmy o najrozmaitszych rzeczach, między innemi, pamiętam, o charakterach. Potępiałem w czambuł wielkie zamiary i postanowienia młodzieńcze, twierdziłem, że nie ma już dziś pośród młodzieży jednostek umysłowo skostniałych. Mówiłem, że zmienia się wszystko, to też i wyobrażenia ulegają zmianie tak dalece szybkiej, że o dotrzymywaniu ja-