Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

płaszczyzn, lasów!... Któżby zdołał wyrazić całą moc pragnienia: — gdybym tę krzywą sosnę, tę drożynę zawaloną śniegiem, ten skrawek głuchego pustkowia jeszcze raz mógł zobaczyć!
Gdy minęliśmy Miłosnę, pokazała się Warszawa.
Zapadała noc i nad tem wielkiem mrowiskiem ludzi rozciągał się coraz wyraźniej nikły, niebieskawy płomień łuny. Miliony świecących punktów wynurzały się z ciemności w miarę zbliżania się pociągu do Pragi. Nareszcie rozległ się przeciągły sygnał. Serce ścisnęło mi się boleśnie. Ten świst zdawał się wołać do mnie: pójdź, pójdź, pójdź!...
Jak błędny wysiadłem na dworcu nadwiślańskim i zostawiwszy Rogowicza, który miał do odebrania jakieś tam paczki, wsiadłem do tramwaju i pojechałem na Zjazd. Tam wyskoczyłem i poszedłem przed siebie Krakowskiem przedmieściem.
Była godzina ósma, to jest ta właśnie pora wieczorna, kiedy z magazynów, sklepów, fabryk, z przeróżnych nor i ognisk pracy wysypuje się na chodniki wszystka «ulica», na chwilę oddycha świeżem powietrzem, na chwilę prostuje ramiona i na chwilę zanurza się w dowcip.
I wre Krakowskie, kipi Nowy Świat. Stratowany śnieg iskrzy się w przepysznym blasku, buchającym z poza szyb sklepowych, jęczą dzwonki mnóstwa sanek, wije się ta nieskończona fala twarzy cudacznych, śmiesznych, głupich, chytrych, tajemniczych, zrozpaczonych...
Eh — ty Warszawo, ty ukochana, ty serdeczna! Jakże ciebie było na zawsze porzucić?... Szedłem szybko,