Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Mój ty, Mucyuszu Scevolo — rzekł Michał, obejmując mnie za szyję.
— Moja ty, mąko z cebulą — mówił Knajpofilus — wpadasz w entuzyazm, sądząc, że taki powinien być podział pracy i, jeżeli już chcesz koniecznie, ten podział cierpienia. Daleko logiczniej postąpi, kto będzie dobrze naśladował Janka w pracy i wytrwałości. Powtarzam te słowa: — w pracy i wytrwałości. Dla mnie był on rzeczywiście tylko idealnym wykonawcą swych pięknych urojeń.
— Aż urojeń! — zawołałem szyderczo.
— Tak — zaczął znowu Dżibbennenosah — bo ostatnimi czasy ten facet licho wie, dokąd zawędrował. Pokumał się z patryotyzmem i na każde żądanie miał gotowy wykrzyknik: niech żyje Polska! Ja tam nie myślę obniżać jego zasługi, uchowaj Boże! Było to jego osobiste, sentymentalne wierzenie, ostatecznie nawet nieszkodliwe, aleć zawsze my powinniśmy traktować te rzeczy bardzo ostrożnie. Nigdy dosyć tego powtarzać nie można, że owe Polski, ojczyzny, narody i t. d. grożą nam rozpłynięciem się w jakichś dążeniach klas najrozmaitszych, zbitych w jedną bezmyślną kupę. Janek nie pojmował dokładnie egoizmu klasowego. Zawsze miał na ustach swoje «społeczne etyki»...
— No — nie wydziobuj mu tak znowu zupełnie oczu... po śmierci... — szepnął z ironią Michał.
Kiedy Dżibbennenosach mówił to wszystko, czułem w sobie utajoną radość, radość niezmierną, że mam pretekst do uwolnienia się od powinności. Wiedząc doskonale, że kłamię, kłamałem wobec własnego sumienia, a daleko wyraźniej i z większem wrażeniem