Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Otrzeźwiło mnie dopiero przerażenie na widok jej ciągłej i zupełnej bezwładności. Zrozumiałem, że dziewica, kokietująca tak śmiało — musi być chyba zemdloną. Wówczas ogarnęła mnie prawie rozpacz. W całym domu panowała śmiertelna cisza. Wiedziony błogosławionym instynktem wyszedłem na palcach do sąsiedniego pokoju i namacałem w ciemności na jakimś stole karafkę. Powróciwszy co tchu do sali, zlałem śliczną kokietkę wodą aż zanadto szczodrze i otrzeźwiłem ją nareszcie. Spojrzała przytomnie, uśmiechnęła się, wypiła kilka haustów wody i usiadła o własnej sile. Wtedy bez pożegnania wyleciałem z tej sali jak przestraszony jeleń, z błyskawiczną szybkością przebyłem szereg pokojów, potrącając w ciemności stołki i stoły, a znalazłszy się na ulicy, rwałem z kopyta w kierunku koszar. Dopiero pode drzwiami naszego pokoju poczułem w sobie jakieś ździebełko odwagi.
Moi koledzy grali, jak zwykle, w karty. W izbie było tyle dymu, że wchodząc ze świeżego powietrza, z trudnością odróżniałem twarze grających.
— A, pan Zych! — zawołał mój osobisty nieprzyjaciel, Pociosek. — Cóż tam w Warszawie, bunt zaczyna się, czy odłożony?
— Cha! — cha! — cha! — wybuchnęli wszyscy trzej.
— Nie udawaj głupiego, panie Pociosek — powiedziałem, śmiejąc się jeszcze głośniej od nich. — Kto ma tak znakomite stosunki, kto potrafi porozumiewać się z buntownikami, nie budząc niczyjej podejrzliwości, jak to pan czynisz, ten o buncie musi wiedzieć najdokładniej.