Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/125

Ta strona została przepisana.

kownikiem, gdy mnie stamtąd wyrzucano. Skarżył się przede mną na robotę żołnierską przy żniwie, zapewniał, że nigdy nie warto najmować «tego bydła», a jednak usiłował załatwić interes. Chcąc mnie widocznie przejednać i zmiękczyć, kazał jednemu z synów, czy krewniaków, aby mi wyniósł kieliszek wódki. Podziękowałem dość szorstko i prawie bez pożegnania zabrałem się do odwrotu. W pobliżu bramy, wymijając piękne niewiasty, uchyliłem czapki z nonszalancyą i rzekłem mniej więcej po francusku:
Vous-êtes en erreur, mesdames, en me prenant pour un hercule... Ce ne sont que fausses apparences, rien que pozory, łudzące pozory! Adieu, mesdames...
Urocze damy przybrały dostojne miny cnotliwych wdów, czy tam małżonek, i odeszły, rozmawiając o rzeczach wzniosłych, szlachetnych i pięknych. Wieczorem już przyszedłem do Czerniewa, folwarku pana Brzeszczotowicza, o którym, jak się później dowiedziałem, złośliwa fama głosi, że niegdyś wieprze pędzał do granicy pruskiej. Jest to niewielki człowieczek, łysy jak melon i wrzaskliwy, rzeczywiście jak wieprzownik. Przyjął mnie w swoim gabinecie. Biegał po pokoju, ogryzał paznogcie i patrzał na mnie z pode łba. Czasami zatrzymywał się i gadał, patrząc wtedy na sufit:
— Za nic na świecie! Czterdzieści kopiejek... Nie... Za co, za co? Niesłychane ceny!
— Jakto za co? Za czternaście godzin żniwa.
— To są zaiste niesłychane ceny! — Aha, — caca — caca! Ja się będę zabawiał w rozczulenia i pójdę w świat z torebkami...
— Ja pana przecież nie zmuszam do rozczuleń, —