Jednem słowem — istota tak nadzwyczajnie inteligentna, jaką ja jestem — zmuszona była przez władzę do naśladowania uczuciami, pragnieniami i popędami (jeżeli już nie wypada się przyznawać, że myślami) koni, baranów, owiec, wołów (jeżeli już nie wypada się przyznawać, że i osłów). Istota tak nadzwyczajnie inteligentna pragnęła porzucić karabin, zdjąć mundur, czapkę, buty et caetera, oddać komu należy wszystko, co należy do cekauzów cywilizacyi — i w sposób chociażby najpierwotniejszy, najwyraźniej stwierdzający teoryę ś. p. Darwina — pójść do lasu na trawę.
Wytężałem wszystkie siły, żeby wytrwać do końca. No i nie wytrwałem. Chwyciły mnie mdłości i obaliłem się na ziemię. Zawołano felczera i ten mnie odprowadził do wozu z czerwonym krzyżem. Takie wozy idą na samym końcu pochodu już w stosunkowo mniejszym pyle. Wydostawszy się nieco na lepsze powietrze, oprzytomniałem jako tako i mogłem iść dalej. Wymijały mnie furgony, wozy z różnemi żonami oficerów, bryki pułkowe, okryte budami z żaglowego płótna i t. d. Opuściwszy uszy, lazłem w cieniu jednego z takich wehikułów krokiem wcale niepodoficerskim i melancholizowałem sytuacyę, gdy w tem tuż nad mojem uchem rozległ się wesolutki okrzyk:
— Kikiryki!...
Z oburzeniem podniosłem oczy do góry i ujrzałem wysuniętą z budy twarz Wiłkina. Uchylił brzeg płótna i przypatrywał mi się jednem okiem bardzo poważnie.
— Wymioty cię stargały republikaninie? — zapytał po upływie sporej chwili czasu.
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.