— Ha, ha!... Wesoło na świecie: tańczy się, winko spija... A dlaczegóżby nie?... Kiwną paluszkiem, już się jest... Skąd?... z Warszawki pewno?
— Ehe.
— Posażek pewno frapuje... — szepnął ciszej.
— Co pan dobrodziej mówi?
— Żegnam! — krzyknął, kłaniając mi się uroczyście.
— Żegnam.
Trzasnął drzwiami tak, że dźwiękły wszystkie czerwonawo-zielone szyby w oknie.
Słońce wschodziło i wdzierało się do mego schronienia szarymi promieniami, jakby się przedostawało przez fale wody. Ściany pokoiku oklejone były przed laty jakiemś starożytnem obiciem w wielkie kwiaty niebieskie, — obecnie wisiały tu i owdzie strzępy papieru, okryte grubą warstwą kurzu i służące za place igrzysk dla całych kohort prusaków. Nad łóżkiem doktora, czy aptekarza, kasyera, czy... Rzepy, zawieszone były na gwoździach dwa stare surduty, z zatłuszczonymi kołnierzami zwrócone ku widzowi podszewkami, podartemi w sposób niewysłowienie fantastyczny. U wezgłowia stał maleńki stoliczek i leżała na nim jakaś książka. Sięgnąłem po nią: — był to stary, podarty i popodklejany, zabrudzony i pomięty, jak to mówią «wyjęty psu z gardła» — tom... poezyj Adama Mickiewicza.
Usnąłem za chwilę na sposób bohaterski pomimo duszących zapachów, turkotu i skrzypienia kieratu i biegania po schodach jakichś tytanicznych nóg.
Jak długo spałem, — nie wiem. Obudziło mię głośne trzaśnięcie drzwiami.
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.