kiegoś toastu. Krzyczał, machał rękami, dawał jakieś przestrogi, perorował, wytargał najniesłuszniej chłopca kredensowego za uszy i co chwila odwracał się w stronę ogrodu, targając raz po raz wąsy.
— Niech pani nie zapomni Rzepy, panno Jadwigo, panno Jadwiniu! niech pani nie wierzy w te tam pozytywizmy, ech, Jadwiniu!
Powóz ruszył i wstrzymał się znowu. Ojciec lub matka pragnęli mówić coś jeszcze, patrzeć na nią... Ruszyliśmy wreszcie, pozostawiając za sobą płacz ogólny...
Rzepkowski szedł obok powozu, patrzał srogo na mnie, gadał do siebie, do nas, — nagle machnął ręką i ruszył w stronę gorzelni wielkimi krokami, z odkrytą i zwieszoną głową.
∗
∗ ∗ |
Dnia 24 grudnia następnego roku wysiadłem o godzinie pierwszej w południe na stacyi S., nająłem dorożkę jednokonną i ruszyłem do Rymek. Wielki koń, zaprzężony w hołoblę, rwał z kopyta, małe kute saneczki mknęły po zjeżdżonej szosie, dzwonek jęczał żałośnie wśród wichru, zdzierającego z zagonów pył śniegowy. Otuliłem się pledem...
Oto nasuwa się las, obsypany szronem od stóp do głów, owinięty w mgłę, ciemno-popielaty i dziwnie fantastyczny.
Wjeżdżamy pędem w ciemną jak korytarz jego aleję, dzwonek skarży się głośniej...
Cicho w lesie. Brzozy, ustrojone w szron, podobne są do drzewek, jakie na szybach okien wyciska mróz, a świerki, nie wiedzieć czemu, przypominają