o tem, że prezes, przyjmując go do kancelaryi i wyznaczając mu 15 rubli pensyi miesięcznej, oddawał się marzeniom patryotycznym.
Wyciągnąć za uszy tonącego w oceanie nędzy, przygarnąć sierotę, dać opiekę i niejaką otuchę pogardzonemu przez ogół znaczyło dla tego patryoty zdobyć «człowieka», jedną z tych poczwar moralnych, jakie rozpładza i hoduje duch moskiewski, jedną z tych istot głupich i podłych, które są zimne, jadowite i plugawe, jak ropuchy. Gdyby nie okruszynka wiedzy, zdobyta w szkole, i druga ambicyi — pewno spełniłoby się marzenie prezesa, nikt bowiem nie wsparł Kubusia ani jednem życzliwem spojrzeniem. Młodzieniec zaopatrzony w jego wiadomości, a nie wyzuty z odwagi i sprytu, byłby w przeciągu lat czterech, nawet nie przechodząc na prawosławie, dobił się w biurze znośnego kawałka chleba. Ulewicz nie dobił się niczego, ponieważ tęsknił. A za czem? Za czemś, co leżało w jego naturze, a czego nie znał.
Byłby dobrym obywatelem na każdem stanowisku, gdyby tylko nie zmuszano go do walki o byt, do bitwy i deptania. On miał wstręt do robienia z niczego karyery, — no i bał się.
Był, jak powój, czy bratek, który potrzebuje dobrego i ciepłego gruntu, tkliwego światła i miękkiej opieki, a musiał być, jak podły bluszcz, który wbija pazury nawet w mur i ssie z niego soki. Swoją drogą lubiono go tam w owej «pałacie» za pilność i nawet, co dziwniejsza, za pewien gatunek dystynkcyi. Przyszedł wszakże czas, że Kubuś nie mógł wyżyć w rodzinnem mieście. Koledzy, z którymi spotykał się od
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.