nem obrzydzeniem wspominał wszystkie przeżyte upadki, niedole, głupie rozpacze spowodowane brakiem dwu groszy i pogrążał się we wstyd ciężki i dotkliwy. Szyna chrapał ze swobodą.
Zaświecono lampę i blask jej padł na tęgi kark śpiącego, na twarz obrosłą, koloru spalonej cegły. Kuba spoglądał od czasu do czasu na zdrowego szlachcica i począł uczuwać najgłębsze uszanowanie. Od woli i zachcenia jego, — myślał, — od fantazyi po prostu zależy moje życie. Jeżeli mu to będzie na rękę, to mię ocali, a gdyby go cała sztuka znudziła przypadkiem, to ja musiałbym powracać do Warszawy. Ta myśl tknęła go wreszcie i obudziła z letargu takim bólem, jak gdy kto odkrytą ranę rozedrze ostrzem noża.
Na pola, lasy, na zboża, na równo, szeroko i daleko rozłożone łąki spływało światło księżyca. Cień pociągu leciał już to po białych równiach, już łamał się co chwila po przykopach, skakał po rowach, zagonach, zbożach, chatach, migał na płotach i lasach brzozowych, przybierając najfantastyczniejsze postacie. Nad tym dziwactwem fruwały kształty dymu, strzelające w białą próżnię niewyczerpanym zasobem pędzących naprzód kłębów. I jakąś dziką rozkosz poczęła teraz sprawiać Kubusiowi pewność, popierana tym nieustannym widokiem, pewność, że jedzie, że leci wraz z tym pociągiem, że od Warszawy ucieka, ucieka, ucieka...
∗
∗ ∗ |