Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

rana, zdolną do jakichś wdzięczności bezprzedmiotowych i niezbadanych, do współcierpień i współuczuć i tak wysoko ludzką, że docierała aż do granic mądrości. No — ale bo też jadł owe krupniki, pekelfleisze, barszcze, a osobliwie owe młode kartofle z jeszcze młodszem masłem! Zdarzało się przecie, że zjadłszy jednym tchem wszystko, co było na obiad i zakąsiwszy tę rzecz bocheneczkiem chleba, poczynali obadwaj z Szyną wrzeszczeć przeraźliwymi głosami:
— Babo, mało!
I przytrafiało się nawet, że nie można ich było umitygować jakąś donicą poziomek ze śmietanką, albo koszykiem małgorzatek. Zmuszali starą kucharkę do ponownego «podbierania», skrobania i gotowania sagana kartofli. Po obiedzie Szyna wsiadał na koń i ruszał w pole, a Ulewicz szedł piechotą w łąki albo do lasu, na medytacye. Czasami, gdy zjawiali się szynkakarze, dobierał i odmierzał wódkę w zastępstwie swego kuzyna, czasami podejmował akcyźników, rewidujących gorzelnię, albo pisał kwitki i wykazy dni roboczych. Po upływie mniej więcej miesiąca wypasł się, jak żubr, opalił, wyprostował i wyprzystojniał nadspodziewanie. Był teraz zwinny, zgrabny, dowcipny i wesoły. Tylko w oczach miał jakąś mgłę niepokoju, która jeszcze Szynę gniewała. Kiedy tak już rzeczy stały, dowiedzieli się o egzystowaniu Kubusia w Skawkakach dalecy jego krewni, którzy w tych stronach mieli swoje siedziby. Walery Szyna rzadko u nich bywał, już to ze względu na nawał obowiązków, już dlatego, że niezbyt szczelnie pasował do krewnych, trzymających z dawien dawna dzierżawy donacyjne albo posiadających folwarki. Tym-