się po rozmaitych wertepach, nieraz miedzami, a w ogóle drogą niesłychanie polską. Wyminąwszy małą mieścinę żydowską, wjechali w lasy i piachy, ciągnące się na przestrzeni mil kilku. Piasek był tak głęboki, że tęgie konie mogły iść tylko noga za nogą. Wózek posuwał się ledwo, ledwo, huśtał w piasku tam i jakby napowrót, a niósł podróżnych niby kolebka na biegunach. W tych dużych lasach noc ich zaskoczyła. Naokół stała knieja, wyciągająca nad szarą pręgą drożyny czarne gałęzie jodeł i świerków. W ciemnem sklepieniu nieba poczęły błyskać gwiazdy i niecić dziwnie łagodną, szarą półświatłość. Ani jeden wietrzyk, ani jeden szelest nie wydobywał się z głębin lasu, spoczywających w mroku. Obadwaj jadący byli w niezwykłym nastroju, który tak rzadko jest udziałem człowieka. Nic im nie dolegało, nic nie było ani za nimi, ani przed nimi takiego, o co trzebaby się troszczyć i niepokoić. Spokój niezakłócony leżał w głębi ich istnień, zupełnie taki sam, jak ów otaczający. Czasami tylko rozkosznemi wrażeniami uderzał rozczuloną imaginacyę Ulewicza las i noc czarowna. Sterczące gałęzie i zuchwałe obok nich mroki przybierały co moment kształty najrozmaitsze i najbardziej cudaczne. W jednem miejscu widać było zgarbionego chłopa ogromnych rozmiarów, który wyciągał rękę, podobną do komina lokomotywy, gdzieindziej czaił się potwór podobny do mandryla, ale ozdobiony zabawnie skrzywionym dzióbem, dalej sterczały do góry dwie nogi jakiegoś podartego kadłuba, albo znienacka wynurzała się z cieniów twarz nieprawdopodobnie, nadziemsko, cudownie piękna, twarz biała
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.