Miało się pod północek, kiedy nareszcie wyjechali z lasu na obszerne, zbożowe pola. Droga tam była twardsza, to też konie poszły ostrego kłusa. Na prawo i lewo widać było w rozmaitej odległości migające światła we wsiach i folwarkach. Wkrótce płaska równina wyginać się poczęła w nieznaczne wzgórza i rozdoły. Co pewien czas wózek wspinał się na strome pagórki i zaraz zjeżdżał wąwozami do dolin, tchnących wilgocią i przykrytych oponami mgły nocnej. Czasami ukazywały się obok drogi duże czarne sylwety zabudowań folwarcznych i wyniosłe smugi topól, podobne do spiczastych słupów, albo szarzała długa, szczelnie zabudowana kolonia chłopska. W pewnem miejscu droga wykręciła się i poszła w górę po dnie wąwozu, na lewem zboczu którego czerniały szeroko zarośla ogrodu, otoczone parkanem. Na szczycie, wśród tych drzew, błyskały ostro światła w mieszkaniach i zarysowywały się liczne budynki. Największy z nich byt dworem widocznie, bo światło biło zeń na zewnątrz przez szereg dużych okien i słychać było grę na fortepianie. Przez oszklone szerokie, a w owej chwili otwarte drzwi, biała masa blasku padała na balkon, wiszący nad drogą. W pokoju, sąsiadującym z balkonami ktoś grał ognistego walca z prawdziwym entuzyazmem i odpowiedniem waleniem w instrument.
W polach, które o północy wydawały się głuchem i ziębiącem pustkowiem, — ten walc podziałał na podróżujących bardzo żywo i posilnie.
— Kto tu mieszka? — zapytał Kuba.
— Tutaj... Wiesz, że nie mogę się zoryentować. Poczekaj-no...
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.