Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

roznosząc krzesła dla księży spowiedników i ustawiając je w cieniu. Serca dzwonów uderzały jeszcze, ale już z cicha, coraz rzadziej, coraz jękliwiej.
Placyk się oczyścił. W cieniu, na gzemsie muru zasiedli starcy, wydobyli ogromne różańce i poczęli uważnie odmawiać pacierze, zrzucając ziarnko po ziarnku, jak dzieci wyuczające się trudnej lekcyi. Konary lip osłaniały to zacisze od promieni słońca, nie chroniły go jednak od skwaru, który bił od murów. To też twarze chłopów, ich spalone, prawie czarne i pomarszczone karki ociekały brudnym potem i roztopionym tłuszczem słoniny, którą na tak wielką uroczystość wysmarowali swe włosy. W kościele dawał się słyszeć już to głos organów, jęk pobożnych, witający monstrancyę, przeraźliwy hałas dzwonków, już to starczy, ochrypły i gdakający głos kanonika, śpiewającego sumę. Księża spowiednicy, ubrani w komże, wysuwali się po jednemu z zakrystyi i zasiadali w krzesłach, porozstawianych w cieniu. Byli to starzejący się, albo zupełnie starzy proboszczowie z parafii sąsiednich. Najstarszy był starowiną z nagiętym pałąkowato grzbietem, z obwisłą dolną wargą i krzaczastemi brwiami. Dreptał po murawie, upatrując wygodnego miejsca, wycierał machinalnie czerwoną chustką swój nos wystający, wpychał ją w rękaw wytartej sutanny, znowu wyciągał, skręcał w węzełek i zabawnie tarł sobie nim pomarszczoną łysinę. Przed podniesieniem zaległa cudowna cisza. Nawet organy nie śmiały jej przerywać. Głos ich łkał jakiemiś rzewnymi półtonami, a tak cicho, że słychać było gwar pszczół pracujących na lipach, szmer os i much, a nawet szelest żyta, uderzającego dojrzałymi