z oczu jednego jej ruchu, jednego miękkiego pochylenia głowy — chybaby takiego zabił jednem uderzeniem pięści. Zdawało mu się, że gdy ona idzie, to z nią razem płyną zapachy wszystkich kwiatów ogrodu, że dokoła jej ślicznej postaci roznieca się złoty blask zachodu słońca, że cała orkiestra koników polnych w kojącej, rozkosznej melodyi swej posłuszną jest taktowi jej stąpania. Szedł obok ze zwieszoną głową, nie będąc w stanie zahamować głośnego bicia serca, wydobyć głosu z piersi i napawając się szelestem jedwabiu, ledwo dosłyszalnym.
— Trzeba już iść, — rzekła cicho. Natalka chce jechać...
Skierowali się ku domowi. Przed gankiem stały już konie. Wkrótce wyszła pani Wzorkiewiczowa, odziana w szatę podróżną z żaglowego płótna. Kuba pomógł jej zająć miejsce na bryczce, pożegnał ukłonem pannę Terenię i jej rodziców, usiadł obok pani Natalii i zaraz pogrążył się w martwy smutek. W tym stanie, nic prawie nie mówiąc do towarzyszki podróży, przybył do Wrzecion. Zmrok już wtedy zapadał. Na ganku podawano właśnie kartofle ze skwarkami i zsiadłe mleko. Wzorkiewicz ćwiczył jedne i drugie z prawdziwym apetytem. W przerwach rozpytywał Kubę o wrażenia, jakie na nim wywarli teściowie i Radostów. Kuba zbywał go mdłymi wyrazami, w których nie było nic oprócz sylab.
— Cóż kochany mój teść w dobrym był humorku?
— O, tak.
— Gadał dużo?
— Dosyć dużo.
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.