Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Na bezbarwną ziemię padał cichy blask jesienny, który, zdawało się, już jej nie rozgrzewa, lecz oświeca zaledwie. Sześć pługów dwuskibowych krajało ostatnie koniczysko. Dwie pary wielkich wołów ciągnęły każdy z tych pługów. Jarzma fałdowały maćkom podgarla, wrzynały się w karki i literalnie wgniatały w pierwszy kręg grzbietowy. Gdy pług puszczano na ośm cali w ziemię, gęsto przerosłą korzonkami, oczy wołów wyłaziły na wierzch. Długie, ciemne skiby, połyskujące wilgocią, kładły się równo na niwie. Tuż za piętami oraczów, prowadzących pługi, maszerowały wrony, wydziobując białe pędraki. Po ścierniach jeszcze niezaoranych tłukły się całe stada tłustych gęsi.
Kuba przypatrywał się orce, siedząc na uboczu, i mimo chęci zestawiał życie swoje z ciężką dolą tych wołów. Jakiś śmieszny przypadek wprzągł go raz do jarzma pracy przymusowej i odtąd coraz dotkliwiej ciężar jego uczuć mu daje. Znowu napełniała go bardzo dawna niechęć i gnuśna wzgarda wszystkich zjawisk życia. Trzy tygodnie z górą siedział już w Skakawkach po opuszczeniu Wrzecion. Wyjechał stamtąd z zamiarem niezwłocznego szukania posady w Warszawie, ponieważ w tym jedynie wypadku, gdyby dobre miejsce zaraz otrzymał, panna Terenia mogła zostać jego żoną. Taki nieodwołalny warunek postawił stary pan Zabrocki. Tereni samej było wszystko jedno, najzupełniej wszystko jedno: zgodziła się zostać jego żoną zaraz owej nocy szczęśliwej i w tajemnicy przed wszystkiemi uzyskała zezwolenie matki. Stary nie chciał o niczem słyszeć, dopóki Kuba nie będzie siedział na posadzie. Co prawda — można było stawiać