bry humor, wnioskował doskonale, że w owej szkole, którą mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy będzie nie tak znowu dużo.
Znajomy widok wioski rodzinnej znikł mu prędko z oczu; nagie wierzchołki lip, stojących przed dworem, schyliły się na brzeg lasu, obwieszonego kiściami śniegu… Najbliższa góra poczęła wykręcać się, zmieniać, jakby krzywić i dziwacznie garbić. Wypadały teraz przed jego oczy smugi zarośli, jakich jeszcze nigdy nie widział, płoty z sękatych, nieociosanych żerdzi, na których wisiały przedziwne, niezmiernie długie sople lodu, wynurzały się pewne obszary puste, gdzieniegdzie okryte lodami o barwie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las znagła podbiegał ku drodze i odkrywał przed zdumionemi oczyma chłopca posępne swoje głębie.
— Patrz, Marcinek! zając, trop zajęczy… — wołał co chwila ojciec, trącając go nogą.
— Gdzie, tatku?
— A, o, tu! widzisz? Dwa ślady duże, dwa. Widzisz?
— Widzę…
— Będziemy teraz szukali tropów lisa. Czekajno… My go tu zaraz, oszusta, wyśledzimy, a potem palniemy mu w łeb, zdejmiemy futro, i każemy Zelikowi uszyć prześliczną lisiurę dla pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj-no, my go tu zaraz…
Marcinek wpatrywał się w głuche, leśne polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń na tych tropach spotykał. Z rozkoszą byłby pobiegł śladem lisów i zajęcy, nurzał się w śniegu i hasał wśród przydętych zarośli, ale teraz z całego obszaru i z tajemniczych jego cie-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/011
Ta strona została uwierzytelniona.