niów fioletowych wiała na niego bolesna i zdumiewająca tajemnica: szkoła, szkoła, szkoła…
Ostatni szmat t.zw. odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało się, że ucieka za oczy, na przełaj, polami. Rozwarła się przestrzeń płaska, tu i owdzie poprzegradzana opłotkami, w których na dnie małych wąwozików kryły się drożyny, przydęte w owej chwili zaspami, podobnemi do wysokich kopców, albo śpiczastych dachów. W jedną z takich dróg chłopskich wjechały sanie pp. Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy. Kiedy Marcinek wykręcił głowę i wiercił się na miejscu, żeby pomimo smutku spojrzeć na konie, dostrzegł przy krańcu pola smugę szarych ścian, okrytych białemi strzechami. Owe ściany tworzyły linję równą i przykuwały oczy niezwykłym na śniegach kolorem.
— Co to jest, mamusiu? — zapytał z oczyma łez pełnemi.
Pani Borowiczowa uśmiechnęła się z przy usem i napozór spokojnie odrzekła:
— To nic, kochanku… To Owczary.
— To już w tych Owczarach… szkoła?
— Tak, kochanku… Ale to nic. Przecież ty jesteś tęgi, rozumny, mądry chłopiec! Przecie ty kochasz swoją mamusię. Trzeba się uczyć, malutki, uczyć…
— Ale on tylko udaje… — rzekł ojciec, udając również, że się zanosi od śmiechu. Alboż to daleko do Wielkiejnocy? Zleci, jak z bicza strzelił! Ani się obejrzysz, aż tu zajeżdża wózek przed szkołę. Po kogoś przyjechał? — pytają Jędrka. — A po naszego panicza, po studenta — on powie. A w domu co ma-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.