zurków, co babek, co placków z migdałami… powiadam ci… zatrzęsienie!
Wiatr szedł w polu ostrzejszy i smagał twarze rodziców chłopca. Marcin poddał się ściśnieniu serca, które uczuwał pierwszy raz w życiu i, milcząc, słuchał nawału zdań o szkole, konieczności uczenia się, o gimnazjum, o mundurze, mazurkach, zającach, o cukrze lodowatym, kapiszonach, posłuszeństwie, o jakiejś pilności i nieskończonym łańcuchu innych wyobrażeń. Chwilami przestawał myśleć i patrzał znużonym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu elkowego, w kształcie peleryny, kołnierza matki, zupełnie jak gdyby ktoś chuchał na to miejsce, przyłożywszy do niego usta; chwilami znowu tłumił całą potęgą dziecięcej woli wybuch przerażenia, które wstrząsało jego żyły, jak wystrzał niespodziewany. Tymczasem janczary dźwiękły głośniej, z obu stron drożyny ukazały się ściany stodół, później parkany, bielone chaty, i sanie wśliznęły się na utorowaną, szeroką ulicę wioski. Chłopiec powożący zaciął konie, a nim upłynęło kilkanaście minut, wstrzymał je przed budynkiem większym trochę od chat włościańskich, ale nie odbiegającym pod względem struktury od ich typu. We frontowej ścianie tego domostwa połyskiwały dwa okna sześcioszybowe, a nad drzwiami wchodowemi czerniała tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Uczyliszcze. Obok budynku szkolnego stała skromnie niewielka obórka i tuliła się nieco mniejsza od obórki kupka krowiego nawozu. Między drogą a domem znajdowała się pewna przestrzeń, zapewne warzywny ogródek, w którym tego dnia sterczało jedno jakieś drzewko,
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.