Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

obciążone mnóstwem sopli. Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanemi kołkami.
Gdy sanki zatrzymały się na drodze, z sieni uczyliszcza wybiegł bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski i żona jego, pani Marcjanna z Pilaszów. Nim zdążyli zbliżyć się do sanek, Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań:
— Mamusiu, to nauczyciel?
— Tak, kochanku.
— A to nauczycielka?
_ Tak.
— A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza?
— Cicho bądź!...
Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionemi dziurkami od guzików i guzikami rozmaitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na długiej szyi wełniany szalik w prążki czerwone i zielone. Szerokie, żółtawe wąsy, od czasów we mgle przeszłości leżących nie podkręcane do góry, zakrywały usta pana Wiechowskiego, jak dwa strzępy sukna. Palcami prawej ręki, powalanemi atramentem, z gracją i kokieterją odgarniał z czoła spadające promienie włosów i rozkopywał śnieg, szastając po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach. Zwiędła i zastygła twarz jego marszczyła się w uśmiechu czołobitności, który czynił ją podobną do maski.
O wiele śmielej zbliżała się do sanek pani nauczycielowa. Była to kobietka przystojna, choć nieco za wielka i za otyła. Miała oczy przykryte szafirowemi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo